Termin wyprawy: 16-20 maja 2009 r.
Uczestnicy: Janek Kubica, Dominik Kubica - uczeń pierwszej klasy LO im. KEN w Bielsku-Białej, no i ja - Mario.
O zjeździe na nartach z Punta Penii, czyli najwyższego szczytu w Masywie Marmolady w Dolomitach zacząłem myśleć już parę lat temu po przeczytaniu relacji z tego pięknego zjazdu, która ukazała się na łamach miesięcznika Góry w 2006 roku. Toteż, gdy okazało się, że wcześniej planowana na maj tego roku wyprawa na Monte Rosę nie dojdzie do skutku od razu zacząłem myśleć o Dolomitach, tym bardziej, że tegoroczna zima była tam wyjątkowo śnieżna. „Sprzedałem” swój plan Jankowi, który również się do niego zapalił i rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Zaczęliśmy śledzić strony internetowe z zagrożeniem lawinowym i prognozą pogody w Południowym Tyrolu. Pierwotnie mieliśmy wyjechać w długi weekend majowy, lecz pogoda nie pozostawiła nam żadnych szans. Najbliższe dni też nie zapowiadały się dobrze. Z aczęliśmy przekładać wyjazd, lecz prognozy cały czas były niepomyślne. Byłem już lekko zrezygnowany. Wreszcie nadszedł dzień 14 maja zadzwonił do mnie Janek i oznajmił, że już wszystkim poukładał robotę w firmie i że jedziemy jutro , teraz albo nigdy. Zacząłem się wahać bo pogoda nadal wydawała się niepewna, w końcu zaraziłem się jego entuzjazmem i decyzja zapadła. Jutro wyjazd! Janek z Dominikiem zjawili się u mnie po 21-ej , parę minut później byliśmy już w drodze w Dolomity. Podczas podróży pogoda nie nastrajała nas optymistycznie, miejscami padał deszcz, szczyty Alp ginęły w ciężkich deszczowych chmurach. Lecz nie było już odwrotu i musiało być dobrze. W sobotę 16 maja rano dojechaliśmy do Val Gardeny i o dziwo niebo zaczęło się odsłaniać, z chmur zaczęły się wyłaniać okoliczne szczyty w Masywie Sella i Langkofel. Widzieliśmy już, że będzie dobrze. Ten pierwszy dzień w górach poświęciliśmy na wyszukanie campingu, rozbicie obozu oraz rozpoznanie terenu. Ostatecznie znaleźliśmy czynny camp w miejscowości Pera di Fassa.
Punta Penia 3343 m n.p.m. 17 maja 2009 r.
Jest godzina 2.30 budzi nas przenikliwe zimno, a za dnia było tak ciepło. Wystawiam głowę poza namiot: bezchmurne rozgwieżdżone niebo. Nie ma sensu dalej próbować zasnąć. Zapada decyzja że wyruszamy natychmiast. Szybko przyrządzamy posiłek i po pół godzinie jesteśmy już w samochodzie, jedzemy na Passo di Fedaia u podnóża Marmolady. Po drodze robimy Królowej Dolomitów kilka nocnych zdjęć, wychodzą wspaniale, choć robione z ręki. Na miejscu okazuje się, że wcale nie jesteśmy pierwsi. Jest już tam grupka skiturowców, zagadują nas po włosku. Wołamy Dominika , ale on również nie rozumie wszystkiego. W końcu pada pytanie:- Punta Penia?- Kiwamy twierdząco głowami a oni odpowiadają: - Gran Vernel, pokazując na siebie. Również kiwamy głowami na znak, że rozumiemy. Wymieniamy się uśmiechami i ruszamy do góry, szkoda, że nie możemy z nimi porozmawiać. Z początku podchodzimy nieczynną już trasą narciarską wzdłuż wyciągu do Pian Fianconi. Wschód słońca zastaje nas już w drodze, od razu robi się ciepło, utwierdza nas to w przekonaniu, że podjęliśmy słuszną decyzję wyruszając tak wcześnie. W miarę zdobywania wysokości widzimy coraz więcej, a widoki po prostu zapierają dech w piersiach. Wyłaniają się pobliskie Masywy Selli i Langkofel i nieco dalszy Masyw Tofan. Robimy zdjęcia jak szaleni, a to dopiero początek. O koło godziny ósmej zaczynamy podchodzić rynną Lodowca Marmolady, robi się coraz bardziej stromo. Podchodzimy zakosami. Cała rynna jest poorana bruzdami po zsuwającym się śniegu a w dolnej jej części zalega stare lawinisko. Wszystko to jest twarde i zmrożone, bardzo utrudnia podchodzenie. Tymczasem mijają nas kolejne grupy Włochów, w lekkim sprzęcie doskonale sobie radzą w tych warunkach, jak oni to robią? Czujemy się przy nich jak prawdziwe leszcze. W końcu Janek zauważa, że oprócz wyraźnej wprawy w podchodzeniu w takich warunkach używają oni innej niż my techniki nawrotów. Nazajutrz sami opanowujemy tę technikę i już wiemy dlaczego tak łatwo im się szło, ale o tym później. Robi się coraz bardziej stromo przy wykonywaniu kolejnego nawrotu nagle tracę równowagę. W momencie zaczynam zsuwać się po zboczu i nabierać prędkości, a czekan przypięty do plecaka! Odruchowo próbuję się złapać czegoś ręką, lecz jedyną radą jest obrócenie narty prostopadle do linii spadku stoku i zakrawędziowanie. Wcale to nie takie łatwe zważywszy na to że używamy wiązań z ruchomą piętą. W końcu udaje mi się to i zatrzymuje się. Skończyło się na naderwanym paznokciu. No ale dosyć tego zakładamy raki, narty przypinamy do plecaka i najbardziej stromy, górny odcinek rynny podchodzimy z buta. Na przełączce ponad rynną znowu zakładamy narty i dalej już po lodowcu szczytowym dochodzimy do wierzchołka. Po prawej ręce mamy niesamowity Gran Vernel, wykonujemy kolejną serię zdjęć. Po pięciu godzinach podejścia osiągamy wierzchołek Punta Penia, znowu robimy zdjęcia , kręcimy film, oczy sycimy widokami. Pogoda jest wspaniała. Po krótkim odpoczynku rozpoczynamy zjazd. Górny lodowiec jest twardy, lecz niezbyt stromy i równy więc jedzie się wspaniale i to w jakiej scenerii! W rynnie już zaczynają się utrudnienia, śnieg jest tam roztopiony przez słońce, przepadający, szukamy miejsc nieco twardszych, bardziej zmrożonych. Niżej dodatkowym utrudnieniem są wcześniej wspomniane bruzdy i bryły śniegowe starego lawiniska. Tam również szukamy miejsc do zjazdu, idzie nam to coraz lepiej, wszyscy radzą sobie doskonale. Poniżej lodowca to już tylko zabawa, wykonujemy skręty o dużym promieniu ciesząc się z jazdy i podziwiając wspaniałości przyrody. O godzinie 13 jesteśmy już z powrotem na Przełęczy Fedaia. Wieczorem piwo smakuje wybornie, myślimy już o następnym zjeździe.
Masyw Sella. Val Setus i Sela Pisciadu 2951 m n.p.m. 18 maja 2009 r.
Wstajemy o stałej dla nas porze, czyli dwie godziny przed świtem. Niestety Dominik nam się buntuje i zostaje w obozie. My z Jankiem niezmordowanie wyruszamy w noc, tym razem w kierunku Masywu Sella. Droga wiedzie przez Przełęcze Sella i Gardena do wylotu Doliny Setus. Pomiędzy przełęczami mijamy zapory i znaki informujące o zamknięciu drogi w godzinach pomiędzy 13 a 20, domyślamy się, że to z powodu lawin. Zastanawiamy się, czy te zakazy nie są aby ustanowione na wyrost i w tym momencie wjeżdżamy w świeże lawinisko. Ogromna lawina po prostu wczoraj przewaliła przez drogę którą jedziemy, mijamy świeżo zrobiony przekop przez zwały śniegu. Zakazy jednak nie na wyrost!Równo razem ze świtem zaczynamy podchodzić Doliną Setus. Doliną w pojęciu mieszkańców Dolomitów, w naszym pojęciu jest to po prostu wąwóz o pięćset metrowych pionowych ścianach. Dno wąwozu umiarkowanie wznosi się w górę. Po kilkuset metrach wąwóz przechodzi w Żleb Setus czyli szeroką na około 6 m szczelinę skalną. Robi się coraz bardziej stromo, lecz my cały czas podchodzimy na nartach, oczywiście używając harszli. Nawroty wykonujemy już tak jak Włosi i potrafimy podchodzić bez większego wysiłku na nartach pod stoki o nachyleniu 40 stopni i więcej. Żleb Setus wyprowadza nas na tzw. pierwsze piętro Masywu Sella. Dalej wykonujemy trawers nad nieczynnym o tej porze roku schroniskiem Pisciadu do doliny o tej samej nazwie. Z doliny podchodzimy stromym żlebem na plato szczytowe Seli Pisciadu. Wyżej już nie można. Przez chwilę siedzimy na górze podziwiając między innym Piz Boe 3152 m n.p.m., najwyższy szczyt Selli. Jest godzina 13 i trzeba ruszać w dół ponieważ po południu zagrożenie lawinowe z powodu szybko rosnącej temperatury znacznie wzrasta. Zjeżdżamy żlebem, śnieg twardy w podejściu okazał się już niestety rozmiękły w zjeździe. Dziwi nas jak to szybko się zmienia, słońce jednak grzeje na prawdę mocno. Dalej zjeżdżamy Doliną Pisciadu. Przez chwilę czujemy się naprawdę wolni, to co się wtedy odczuwa wie tylko ten który zakosztował podobnego wysokogórskiego zjazdu w wolnym terenie. Zatrzymujemy się dopiero przy schronisku zostawiając jedyne ślady nart w dolinie. Następnie dochodzimy do początku niesamowicie wyglądającego z tego miejsca Żlebu Setus. Widok jest wprost niesamowity, nasuwa nam się porównanie ze scenami oglądanymi w filmie Władca Pierścieni. Zjeżdżamy do wąskiej szczeliny skalnej, skręcamy obskokami, wspaniały zjazd. Dalej w dolinie śnieg jest mokry, ale bardzo zbity, skręty wychodzą wybornie. Gdy dojeżdżamy do samochodu stwierdzamy z Jankiem, że właśnie zrobiliśmy turę życia, nie wiem czy można ją czymś przebić.
Masyw Sella. Val Culea i Sas da Lech 2936 m n.p.m. 19 maja 2009 r.
Tuż przed wschodem słońca wszyscy w komplecie wyruszamy z Przełęczy Gardena w Kierunku doliny Culea i żlebu o tej samej nazwie. Sama dolina przypomina nieco Dolinę Setus, lecz jest krótsza, szersza i znacznie mniej kręta w swojej górnej części. Wschód słońca jest niesamowity, lecz zwiastujący lekką zmianę pogody i rzeczywiście chmur jest coraz więcej. W dolinie zaczyna podać słaby deszcz. Na szczęście szybko mija lecz niebo już nie jest takie lazurowe jak w poprzednich dwóch dniach. Żleb Culea jest dość krótki lecz wąski i stromy podchodzimy z buta, mijamy szeroką półkę i wchodzimy w kolejny bezimienny dla nas żleb schodzący z Sas da Lech. Dochodzimy do przełęczy kończącej żleb i spoglądamy w leżącą po drugiej stronie Dolinę Pisciadu. Widać nasze ślady z dnia wczorajszego. Posyłamy kolejnego już mms-a do Pawła i po krótkim odpoczynku zjeżdżamy prosto w dół żlebu. Podczas zjazdu, przynajmniej my starzy zaczynamy odczuwać trudy minionych paru dni. Zjazd już nie jest tak płynny, ale również wspaniały. Po powrocie do obozu decydujemy, że nie atakujemy już Canale Staunies Nord w Masywie Crystallo, zostawiamy go na następny raz. Musielibyśmy zrobić sobie dzień resta by wypocząć, ale nie mamy już na to czasu. Zamiast tego jedziemy nad Adriatyk, dodatkowo zachęca nas do tego wzrastająca każdego dnia temperatura. Dzień kończymy zimnym piwem i nocną kąpielą w morzu.Następnego dnia była już prawdziwa sielanka, kąpiel w Adriatyku, zbieranie muszelek i fotografowanie krabów. Wczesnym popołudniem ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. W domu byliśmy jeszcze przed północą 20 maja. Wyprawa była wspaniała. Pozostały po niej setki zdjęć, film no i oczywiście wspomnienia. Na pewno trudno będzie ją przebić, oczywiście w kategorii tych skiturowych wypraw.
Czy to już koniec sezonu? Czy w ogóle należy go kończyć?
Pozdrawiam i do zobaczenia w górach.
Mario
|