12-19 sierpnia 2017 roku – obóz letni w Dolomitach.
Od tego się zaczęło. W sumie zupełnie przypadkiem.
W trakcie obozu praktycznie codziennie przemieszczaliśmy się samochodem w rejony wypatrzonych w przewodniku ścian. No tak się złożyło, że w najbliższej okolicy obozu nic się nie dało znaleźć... A więc codziennie miliony tornadi w lewo i kolejne tyle w prawo, po drodze jakieś passo żeby wreszcie stanąć pod ścianą i coś się powspinać... Ale, ale! To przecież nie o tym miała być ta historia ;)
No więc, przejeżdżając kilka razy przez miejscowość Sottoguda nie sposób było nie zauważyć, że znajduje się w niej dość interesujący na pierwszy rzut oka kanion(wąwóz?). Zatrzymaliśmy się więc tam którymś razem żeby obejrzeć to zjawisko z bliska. Na miejscu wpadła nam w ręce stara, nieaktualna, pomięta ulotka zatytułowana „Ice Climbing Meeteng, Serrai di Sottoguda, 20-21-22 January 2017”. Okazało się, że zimą jest to okoliczna mekka dla wielbicieli lodospadów. No cóż pomyślałem. Fajnie mają w tych Włoszech. W sumie nie wiem dlaczego ulotka przyjechała do domu.
W okolicach późnej jesieni 2017 ulotka wypadła z szafy. Sprawdzam stronkę marmolada.com a tu wpis „Ice Climbing Meeteng, Serrai di Sottoguda, 19-20-21 Gennaio 2018”. A więc i w tym roku planowany jest zjazd lodoświrów. Czytam, że na miejscu można potestować sprzęt. A przede wszystkim roboty jest dużo i dla każdego starczy lodu. Fajnie. Dla tych co mogą pojechać. Bo dla mnie z różnych powodów wyjazd odpada ;-( Ulotka trafia znowu do szafy, a ja z utęsknieniem wypatruję kiedy zaczną się tworzyć lody w Taterkach...
Początek grudnia 2017. Dla wielu okres bez znaczenia. Ale dla kogoś kto ma urodziny to okres... wyczekiwania prezentów :-)
I proszę! Dostaję hmmm kopertę. A w niej??? Opłacony wyjazd na – tu już chyba każdy wie na co! Mieszanka uczuć. Radość z wyjazdu, panika - bo braki w sprzęcie, bo praca, bo o wolne ciężko i inne w sumie coraz mniej ważne pierdoły. Okazuje się jednak, że wszystko jakoś się udaje zorganizować i wymagany komplecik /szpej i my/ był już w samochodzie. No to w drogę...
Na miejscu meldujemy się w czwartek /dzień przed/. Jak nigdy nawet jeść mi się nie chce. Chcę tylko już iść do wąwozu i zobaczyć, JAKIE i w ogóle CZY są warunki lodowe. Idziemy. Rzeczka wypływająca z wąwozu WYPŁYWA! No jak wypływa jak miało być wszystko zamrożone??? Kur*a, dramat jakiś! Ale nadzieja nie umiera. Idziemy dalej. A tam... naszym oczom, nie ukazał a UKAZAŁY się połacie pionowego lodu jak by to Grenlandia była! Niemal co 5-10 metrów kolejny lodospad i kolejny i kolejny i kolejny... Jeden większy od drugiego i szerszy od szerszego. Normalnie jak drogi na sztucznej ściance. Jedna obok drugiej. Tyle, że tu drogi lodowe i na otwartej przestrzeni! Wg topo 30 lodospadów na odcinku 1,6km!!! Czy jest lepsze miejsce na tym świecie? Głupie pytanie.
Robi się ciemno. Lecimy spać.
Szybko następuje dzień pierwszy, czyli crème de la crème. Spać chyba z podniecenia nie mogłem więc szybkie śniadanie, plecaki i lecimy na miejsce. A tam? Ludzi już trochę, już liny wiszą, straganiki ze sprzętem dla onanistów sprzętowych /i nie tylko/. Tłumów jeszcze nie ma - w końcu to piątek, niektórzy muszą pracować. Mijamy to i lecimy na pierwszy wolny /oczywiście w zakresie naszej mocy/ lodzik i wbijamy pierwszy raz dziaby. W sumie to nawet nie wiemy w co się wbiliśmy. Wyglądało ładnie, było totalnie wolne, więc... łoimy szybko metr za metrem, że na koniec człowiek zalany potem zjeżdża do podstawy po zrobieniu drogi. Wspaniała wąska praktycznie pionowa kolumna lodowa pomiędzy skałami. Mmmm...
Następnie na cel bierzemy chyba najbardziej popularny, taki wręcz szkoleniowy lód gdzie wisiały już 3 wędki a spokojnie pierwszy wyciąg można było środkiem /gdzie było najładniej/ robić i kompletnie nikt nikomu nie przeszkadzał. Szeroko jak na autostradzie. Niestety dwa kolejne wyciągi to już wąskie kolumny ledwo, ledwo wylane. Odpuszczamy. Ale i tak radość z gęby mi nie schodzi. Słońce się kończy, więc ustalamy /z miejscowymi/ co w ogóle dziś urobiliśmy i wracamy do „bazy” na makaron i esperesso /w końcu to cudowne Włochy!/
Dzień drugi. Kolejne problemy ze snem, więc powtórka z dnia poprzedniego. Meldujemy się na miejscu. A tu kolejni wystawcy. Tony sprzętu, miliardy ton lodu. Tym razem postanawiamy skorzystać z dobrodziejstwa wystawców i „coś” pożyczyć do testów. Wybór? No kurde. W niektórych sklepach tyle nie ma. Warunki wypożyczenia? Zostawiasz „ID card” i bierzesz co chcesz i na ile chcesz. Nawet po dwa komplety. Jak mówili: „porównajcie sobie”. Żadnych kaucji, kosztów, umów itp. Bierzesz niemal jak swoje a raki Ci jeszcze na nogi założą! Mało tego. Przed wyjazdem szukałem gdzie co i jak na szybko uzupełnić w sprzęcie. Tylko po co? Tam nawet BUTY dają! Zatem okuci w „najnowsze nowości” rzucamy się na wolną piękną jedno wyciągową kolumnę. No co tu pisać? Że piękna? To mało powiedziane. No to drugi lodzik. Niby dwa wyciągi, ale da radę zrobić w jednym. Widok z góry? Straszny. Zjazd w małej lufie. Idziemy do stoisk. Komplementujemy testowany sprzęt, spożywamy /kto może/ miejscowe grzane winko oglądamy innych „działaczy” co robią, jak robią, jakimi gadżetami dysponują a Kasia dodatkowo ocenia, czy zestawienie kolorystyczne sprzętu do odzieży jest stosowne ;-) i tak się dzień kończy. No prawie... Bo oczywiście jest i pyszna pizza i espresso po powrocie do "bazy" /w końcu to.../.
Dzień ostatni. Kur*a, dlaczego JUŻ ostatni??? Wstajemy wcześniej. Idziemy wcześniej. Wybieramy sprzęt wcześniej. Idziemy działać na lód upatrzony już pierwszego dnia. Wygląda na mocne wspinanie. Jak się okazało, lód był nie tylko dość mocny, ale i stał się mocno przygodowy. Start... z rzeczki. Jakoś dziś psychika nie chciała puszczać wysoko nad przelot, więc kręcenie co 10cm. Im wyżej tym częstsza kalkulacja, czy starczy śrub do końca. Raczej będzie ich mało. I wtedy... jedna z nich leci prosto do wody. Przez szum rzeczki zero komunikacji głosowej. I teraz już na pewno wiem, że śrubek mi braknie. Do drzewa /gdzie ma być stan/ trzeba dojść. Ostatnia przeszkoda to mała kompletnie pionowa kolumienka. Pierwsze machnięcie dziabą i... kolumna centralnie pęka w połowie. Aż strach wyjmować dziabkę. Jedyne wyjście /z ostatnią śrubą w szpejarce/ to przetrawersować i zaatakować ją z drugiej tej jeszcze nie pękniętej strony. Udaje się. A dalej już tylko kosztem wysiłku psychicznego melduje się przy solidnym drzewie. Po zmontowaniu stanu zjazd już w relaksacyjnej atmosferze. Połów śruby również zakończony sukcesem. Po zrobieniu drogi pozostał już tylko jeden temat. Jak ściągnąć linę z lodospadu który jest bezpośrednio nad rzeką tak, żeby lina nie wpadła do wody? Jednak kur*a wpadła. Całe szczęście wiele się nie napiła. Można jeszcze coś urobić. Ostatni lód jaki nam wpadł oko to znowu jeden wyciąg. Znowu start przez rzeczkę, ale droga jest totalnie pionowa i miejscami cholernie cienka. Wbijamy. Tym razem bez przygód, ale pomimo mrozu kończymy spoceni jak świnie. Ostatnia droga? Zdecydowanie najtrudniejsza w naszej ocenie, ale też i przede wszystkim najpiękniejsza.
Reasumując. Jeśli chcecie podziubać trochę lodu, do którego nie trzeba podchodzić kilka godzin a praktycznie wystarczy wysiąść z samochodu. Jeśli chcecie mieć wybór - czy trudniejszy, czy dłuższy, czy bardziej stromy czy mniej. Jeśli chcecie to robić w miłej, sympatycznej atmosferze, gdzie co chwilę zagadują was inni wspinacze mówiący do was po włosku lub w międzynarodowym języku wspinaczy. Jeśli przy okazji chcecie zupełnie za darmo potestować nowinki sprzętowe. Jeśli chcecie aby co chwilę zatrzymywali się przy waszej drodze przejeżdżający narciarze i robili sobie z wami zdjęcia. Jeśli przy tym lubicie pooglądać jak wspinają się inni. Jeśli do tego jesteście lodoświrami a do tego uwielbiacie jak my włoską kuchnię i kawę to jest to zdecydowanie miejsce obowiązkowe do zaliczenia.
Więc... Do zobaczenia na „Ice Climbing Meeteng, Serrai di Sottoguda 2019” :-D |