Tatrzańska przygoda na młynarczyku czyli walka o żyto.
Dolina Białej Wody: szum spienionych kaskad w strumieniu, pionowe lasy i kosówki porastające olbrzymie wschodnie zbocza masywu Młynarza, przewieszone zerwy Małego młynarza i młynarczyka wiszące nad doliną niczym symbole niedostępności, osobliwy spokój tego miejsca w odróżnieniu od nie tak odległej i hałaśliwej „ceprostrady” do Moka nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat. Jeśli dodać do tego jeszcze wysokiej urody drogi wspinaczkowe i wspaniałe otoczenie doliny przez najwyższe tatrzańskie szczyty, to nie dziwi fakt, że miejsce to wciąż przyciąga swoją dzikością.
Zawitaliśmy tam z Michałem w mroźny sobotni poranek.
Tym razem naszym celem stał się Pd. filar młynarczyka. Po przebyciu kilku strumieni (nie zawsze suchą stopą), paru bagien, grzęzawisk, ociekającej wodą omszałej przewieszki i przedarciu się przez gąszcz kosówek, stanęliśmy wreszcie u stóp właściwej drogi. Dolne wyciągi oferują bardzo ładne, dosyć trudne wspinanie w litej skale, natomiast górne wyciągi to kombinacja przewieszonych kosówek i kruchych ścianek wymuszająca czasami bardzo wymyślną asekurację. Najwięcej emocji wzbudziło jednak stanięcie na szczycie, o którym Cywiński w przewodniku swoim pisze, jako o najbardziej eksponowanym w całych Tatrach. I faktycznie, kiedy tam się znaleźliśmy od razu poczuliśmy, że to musi być prawda! Mała platforemka szczytowa z trzech stron otoczona przez powietrze a z czwartej połączona bardzo wąską jak brzytwa granią z resztą masywu, jest dosłownie zawieszona nad dnem doliny. Dogłębne dotkniecie pustki (w nawiązaniu do znanego tytułu) przeszywa nasze umysły tak, że niemal sztywniejemy spoglądając pionowo w dół ku drzewom w dolinie. Rozsądek nakazuje odwrócić wzrok od przepaści i skupić się na jakże przyjacielskim ringu zjazdowym i malutkim skrawku skały, na jakim stoimy, a jednak nadal wychylam się poza krawędź, a ponad 400m absolutnej pustki między moim okiem a dnem doliny wprawia mnie jakiś stan, w którym próbuję zrozumieć Niezrouzmiałe, w którym dotychczasowy stan rzeczy ulega na ułamek sekundy rozpadowi a pustka, jakiej doświadczam podważa równowagę wszelkich standardów i za nic ma ludzkie proporcje. Zwykłe powietrze, jakim codziennie oddycham, teraz nagle staje się wielkim Brakiem unicestwiającym materię niczym czarna dziura. Otaczająca nas zewsząd nieograniczona przestrzeń sprawia, że ten mały skrawek, na którym stoimy staje się przez moment naszym małym „wszechświacickiem”.
No ale należało czym prędzej „zejść” na ziemię z tych duchowych i fizycznych wyżyn więc szybko zaczęliśmy zjazdy aby zdążyć przed zmrokiem.
To był jednak dopiero początek naszej niebezpiecznej przygody. Dalej wydarzenia potoczyły się jakże inaczej od naszych oczekiwań. Zamiast zdążyć jeszcze przed godz. 20 na piwko na Łysej Polanie dane nam było spędzić następne 7 godzin w tej koszmarnie przewieszonej ścianie walcząc w ciemnościach z własną słabością, zmęczeniem i strachem, czyli, jak to się mówi „walcząc o żyto”. Aby nie wdawać się w szczegóły dotyczące zablokowanej liny prusikowania w największym chyba przewieszeniu w Tatrach, niekończących się wahadłach w poszukiwaniu stanowisk, przedzieraniu się przez strumyki i bagna przy zanikającym świetle czołówek i ryku jakichś dzikich zwierząt, napiszę tylko tyle: czasem granica dzieląca życie od śmierci, czarną czeluść od wątłej równowagi przy świetle czołówki jest tak cienka jak 5 milimetrowy repik zaciśnięty wokół liny i mocno przechodzony HMS. Nigdy jeszcze nie odczułem tego mocniej jak właśnie tego dnia.
Jedna droga, kilka wyciągów, parę zjazdów, niby nie wiele, a jednak...
bartosz |