English Polski
Polski English
Strona głównaWięcej o KWDołącz do nasKsięga przejśćPakerniaKontakt


Wyprawy , wyjazdy, relacje
Polecamy
OPP


PZA


tripint


www.wspinaczka.info


Zdobywcy Gór


Alpinka


http://www.traveller.com.pl/Sklep.php


Przejscia


Black Rock


Body Maxx



Monte Rosa '07
 Monte Rosa:

    * Dufourspitze 4634 m n.p.m.
    * Breithorn 4164 m n.p.m.
 
Cel: Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Data wyprawy: 2007-09-7-14
Uczestnicy: Paweł, Marcin, Maciek, Bogdan, Darek, Przemek, Piotrek, Kazik i Wojtek - członkowie Klubu Wysokogórskiego w Bielsku Białej.
Warunki i przebieg wyprawy: słońce, słońce, słońce, wiatr i mróz.

Relacja z wyprawy na Monte Rosa

W dniach 7 - 14 września miał miejsce wyjazd w Alpy Walijskie. Głównym celem wyjazdu było wyjście na Dufourspitze 4634 mnpm, najwyższy szczyt masywu Monte Rosa i jednocześnie drugi po Mont Blanc szczyt Alpejski. Monte Rosa jest to największy masyw Europy Zachodniej posiadający aż 10 czterotysięczników, o średniej wysokości 4389 mnpm, znajdujący się na wschód od Matterhorn. Masyw położony jest na granicy Włosko-Szwajcarskiej, sam Dufourspitze znajduje się 180 m na zachód od granicy włoskiej. Masyw od strony szwajcarskiej pokryty jest spływającymi lodowcami, a ze strony włoskiej wypina się wysokimi przepaściami.

Pierwsze wejście na Dufourspitze miało miejsce 1 sierpnia 1855 roku, choć wcześniej miało odbyło się kilka ważnych wypraw, w trakcie których osiągnięto między innymi Ostspitze 4630 mnpm. W tamtych czasach nie dysponowano możliwościami precyzyjnego pomiaru wysokości, dlatego ówczesnym wspinaczom trudno było określić, który z wierzchołków jest najwyższy.

Dufourspitze swoją nazwę zawdzięcza szwajcarskiemu generałowi Guillaume Henri Dufour (1787-1875) który jako pierwszy opracował topograficzny atlas Szwajcarii.

Pomysł wyjazdu narodził się już początkiem roku. Dufourspitze był kolejnym alpejskim szczytem po Mont Blanc i Glossglocner, na jaki zorganizowany był wyjazd przez Zakładową Sekcję Turystyki Wysokogórskiej przy Klubie Wysokogórskim W bielsku Białej, działającą przy browarze w Żywcu. Pierwszym poważnym problemem, z jakim należało się zmierzyć, było ustalenie możliwego terminu wyjazdu, gwarantującego dogodną pogodę dającą duże szanse zdobycia szczytu i jednocześnie pozwalającego większości chętnych na otrzymanie urlopów. Pierwszym możliwym terminem, który udało się zaproponować, był drugi tydzień września.

Po zaproponowaniu miejsca i terminu wyjazdu odbyło się kilka spotkań, na których została ustalona lista uczestników oraz ich podział na zespoły. Rozdzielone zostały zadania związane z przygotowaniem wyjazdu, a następnie opracowane zostały listy wymaganego sprzętu.

W wyprawie udział wzięli:

    * Maciej Kozioł - prezes ZSTW przy browarze w Żywcu, pomysłodawca wyprawy,
    * Paweł Ząbek - kierownik i sekretarz wyprawy, autor relacji.
    * Piotr Gawron - przygotowywał trasę przejazdu, sprzęt, zabezpieczenie medyczne swojego zespołu
    * Bogdan Bednarz - ratownik Beskidzkiej grupy GOPR, opracowywał trasy i czasy przejść, GPS'we współrzędne szczytów, zabezpieczenie medyczne swojego zespołu
    * Dariusz Antczak - wyszedł na szczyt w kilka lat wcześniej, służył wyprawie swoim doświadczeniem
    * Wojciech Wałczyk - fotograficzna archiwizacja wyjazdu.
    * Marcin Dudek - zabezpieczenie medyczne swojego zespołu
    * Przemysław Gębala
    * Kazimierz Szypuła

Od strony meteorologicznej wyprawę z Polski wspierał Krzysztof Tracz przesyłając codziennie SMS'y z aktualną prognozą pogody, za które bardzo dziękujemy.

Zbiórka została ustalona w piątek na godzinę 16.00 w Żywcu. Pierwszy zjawił się Darek paradując z plecakiem już o godzinie 14.00. Ostatnimi uczestnikami, którzy zgłosili się do odprawy w browarze około godziny 17.00, byli Wojtek i Marcin dojeżdżający odpowiednio z Łańcuta i Rzeszowa. Oczywiście ich spóźnienie wynikało z drobnych problemów, bez których takie wyprawy nie mogą się obyć. Wojtek pożyczył na wyprawę od Czarka, kolegi z Warki, ciepły puchowy śpiwór. Czarek cały tydzień próbował przekazać paczkę w bezpieczny acz najtańszy sposób, czyli za pośrednictwem osób podróżujących pomiędzy Warszawą a Żywcem. W efekcie w przeddzień wyjazdu śpiwór znajdował się jeszcze w Warszawie. Po sporym zamieszaniu, w nocy z czwartku na piątek udało się go dostarczyć TIR'em dopiero do Mysłowic, gdzie Wojtek odebrał go sobie osobiście, nadganiając drogi i spóźniając się na miejsce.

W między czasie Piotr uzupełnił zespołom listę sprzętu rozdając: liny, namioty, śruby lodowe itp, i około godziny 19.00 udało się wyruszyć.

Pierwszym przystankiem był parking przed supermarketem w Bielsku-Białej, gdzie czekał ostatni uczestnik wyprawy Przemek, który dojechał z Oświęcimia. Korzystając z krótkiej przerwy koledzy uzupełnili listę zakupów o różne płyny nie tylko energetyczne i nareszcie w komplecie wyjechaliśmy z kraju.

Do Szwajcarii wyjechaliśmy dwoma samochodami. 9-cio osobowym Volkswagen Caravela i 5 osobowym Golfem kombi. Głównym powodem wyjazdu dwóch samochodów był kolidujący z ostatnimi dniami naszego wyjazdu termin przyjęcia weselnego, na które został zaproszony Darek. Jak się później okazało wróciliśmy już w piątek rano, a nadmiar miejsc w samochodach pozwolił nam na jako-taki (czyli japoński) sen podczas podróży.

Kupiliśmy winiety na granicy i pojechaliśmy dalej (po stronie polskiej zapłaciliśmy za nie 30% więcej niż wynosiła cena zaraz za naszą granicą - następnym razem będziemy wiedzieć). Podróż upłynęła sennie, część osób próbowała odpocząć drzemiąc po, a pozostali w oczekiwaniu na swój odcinek trasy. Na autostradzie w okolicach Pilzna napotkaliśmy na bardzo wstrząsający i niespotykany widok. Na jezdni i poboczu leżało kilka rozjechanych wilków. Nurtowało nas pytanie jak udało im się dostać i tragicznie dla siebie przebiec przez autostradę? Innym ciekawym punktem na trasie było Monachium gdzie udało nam się zwiedzić starówkę ?. Szkoda, że było zbyt wcześnie i nie dane nam było podziwianie urody rdzennych mieszkanek tego pięknego miasta. Niemniej dziękujemy pilotowi wycieczki za ponadprogramowe atrakcje.

Jeszcze w Żywcu Maciek obiecał wszystkim krótki postój na kolacje. Niestety, z nieznanych powodów nie udało się nam zatrzymać, co doprowadziło do wygłodzenia chłopaków. Głód był tak duży, że Marcin wystawiał głowę przez okno samochodu łowiąc muchy i komary. Nie ma to jak czyste żywe białko. Niestety dieta ta mu zaszkodziła, i zakończyło się to klasycznymi objawami choroby wysokościowej, czyli wymiotami.

Pierwszą dłuższą przerwę zrobiliśmy na przełęczy Furkapass 2436 mnpm. Wspaniałe widoki sprowokowały nas do wyciągnięcia aparatów. Z przykrością obserwowaliśmy miejsce, w którym kończy się tamtejszy lodowiec, niestety w okresie dwóch ostatnich lat wyraźnie zaobserwowaliśmy jego topnienie. Maciek odwiedził miejsce zadumy, przesiadując w nim znacznie ponad ustalony limit czasowy postoju. Pozostałą część drogi uprzyjemniły wspaniałe widoki Szwajcarskiej części Alp, pasących się leniwie krówek (milki) z dzwonkami wielkości małych wiaderek, starych kościółków ze strzelistymi wieżyczkami, malutkich zabytkowych miasteczek z wąskimi krętymi brukowanymi uliczkami.

Do Täsch dojechaliśmy około godziny 15.00 - ponad 1300 km jakoś mija. Ponieważ było dość wcześnie zrodził się pomysł, aby kolejką z Zermatt wyjechać do Gornergrat (ostatnia stacja kolejki zębatej) na wysokość 3089 mnpm i tam przenocować celem przyspieszenia aklimatyzacji. Niestety stan Maćka był na tyle zły, że musieliśmy rozbić się na kempingu. Prawdę mówiąc Maciek po otwarciu drzwi wypadł nieprzytomny z samochodu na trawę, gdzie powili dochodził do stanu przytomności.

Zermatt jest miasteczkiem położonym najbliżej naszego celu wyprawy, niestety zamkniętym dla ruchu samochodowego. Po jego uliczkach poruszają się jedynie akumulatorowe małe taksóweczki. Ostatnim miejscem do którego można było dojechać samochodem jest właśnie Täsch. Pomiędzy tymi dwoma miejscowościami można poruszać się jeżdżącymi busami-taksówkami lub koleją. Ponieważ taksówki opanowane są przez chorwackich kierowców (chorwacka mafia jak sami o sobie mówią), świetnie rozumiejących i rozmawiających w języku polskim, prawie zawsze można negocjować cenę biletu, co w przypadku kolei jest niemożliwe. Cena biletu kolejowego to 7,10 CHF, taksówką da się przejechać za 5 CHF, a dodatkowo można zostać zawiezionym i wysiąść bezpośrednio na polu namiotowym.

Wieczorem część osób udała się taksówką na zwiedzanie Zermatt z nadzieją na rzut oka na legendarny Matterhorn. Widok był wspaniały, może dlatego że pierwszy, a może dlatego, że tak oczekiwany. Z Zermatt wróciliśmy pieszo (niecała godzina drogi szlakiem wzdłuż drogi). Po wcześniejszym przejechaniu i powrotnym przejściu tego odcinka, zrozumieliśmy dlaczego jest on zamknięty dla ruchu turystycznego. Droga była bardzo wąska i kręta, pozwalająca minąć się busom jedynie w kilku miejscach. Po powrocie na kemping przepakowaliśmy bagaże i położyliśmy się spać. Wcześnie rano pobudka. Niestety dopiero na postoju dowiedzieliśmy się, że taksówki kursują dopiero od godziny 7.00, a kierowca pierwszej, która podstawia się na postój zamiast zabierać się za pakowanie naszych plecaków, udał się na śniadanie do pobliskiego baru. Tak jak się spodziewaliśmy, nie zdążyliśmy na pierwszą kolejkę zębatą (odjazd z Zermatt:7.10), która odjechała tuż przed naszym przybyciem na dworzec. Prawie godzinną przerwę zagospodarowaliśmy faszerując się różnymi środkami gwarantującymi witalność, siłę słonia, chęć do życia, zwiększoną odporność fizyczną i psychiczną itp.
Punktualnie o 8.00 wyjechaliśmy kolejną kolejką i po kilku minutach podróży naszym oczom ukazały się przepiękne widoki. Zarówno Täsch jak i Zermatt rano były przykryte niską powłoką chmur. Trochę nas to dziwiło, ponieważ prognoza pogody, jaką otrzymaliśmy od Krzysztofa, była zgoła odmienna. Jak się okazało, była to jedynie poranna mgła zalegająca kilkaset metrów nad tymi miasteczkami, szczelnie przykrywająca dolinę, w której te miasteczka są położone. Po dojechaniu do Gornergrat, naszym oczom ukazał się wspaniały widok od lewej kolejno Monte Rosa, Castor, Pollux, Breithorn i Matterhorn poprzecinane lśniącymi w ostrym słońcu lodowcami. Żadnych chmur, lepszej pogody wymarzyć sobie nie mogliśmy.

Krótka chwila na pamiątkowe zdjęcie, pogłaskanie bernardynów oczywiście z beczułkami rumu pod szyją, które pozowały turystom do zdjęć, skompletowanie ubioru nałożenie kremu z maksymalnymi filtrami UV i wyruszyliśmy do schroniska Monte Rosa Hütte (2795 mnpm). Ścieżka do schroniska najpierw ostro schodziła w dół, później prowadziła przez bardzo niebezpieczne popękane lodowce, aby powtórnie wspiąć się kamienną drogą na Plattje, skalną półkę pomiędzy lodowcami Gorner, Grenz i Monte Rosa, gdzie znajduje się schronisko. Pierwsi zdobywcy na miejsce dotarli około 13.00. Jak się okazało zabójcze słońce bardzo nas wyczerpało i zmusiło nas do dłuższej przerwy. Jednogłośnie podjęliśmy jednak decyzję, aby w tym dniu dalej kontynuować wyjście i rozbić nasz obóz kilkaset metrów wyżej nad schroniskiem. Dodam, że wcześniejsze warianty, uzależnione od prognozy pogody przewidywały noclegi w tym schronisku. Z odpowiednim wyprzedzeniem zrobiliśmy nawet rezerwację miejsc dla całej wyprawy. W schronisku zostawiliśmy ogromny depozyt jedzenia, w większości Marcina. Jak się później okazało większość tego jedzenia i tak zostało przez ten odkurzacz (inaczej nie można Marcina nazwać) wchłonięte!

Około godziny 15.00 wyruszyliśmy wyżej. Droga prowadziła pomiędzy ogromnymi blokami skalnymi i tylko ułożone kopczyki pozwoliły nam nie błądzić pomiędzy nimi. Całą drogę stanowiły wyłącznie kamyczki, kamienie, olbrzymie bloki skalne w kolorach od rdzawego poprzez rude do brunatnych, oświetlane zachodzącym słońcem. Wspólnie stwierdziliśmy, że zgubienie drogi podczas nocnego wyjścia kosztowałoby nas bardzo dużo czasu. Skrajnie wyczerpani doszliśmy na wysokość około 3200 mnpm, gdzie rozbiliśmy swoje namioty. Wysokość ta jest powyżej granicy choroby wysokogórskiej, która niestety w kolejnym dniu dała nam się we znaki.

Choroba wysokościowa (lub wysokogórska) występuje u ludzi bez aklimatyzacji. Jej pierwsze objawy mogą się pojawić już na wysokości 2500 mnpm, jednak dopiero po kilku godzinach od wejścia na tą wysokość. Głównymi objawami choroby są: bóle i zawroty głowy, nudności i wymioty, zmęczenie, bezsenność, obrzęk twarzy, rąk i stóp, a w szczególnych przypadkach i wyższych wysokościach niebezpieczne dla życia obrzęk płuc lub mózgu. Aklimatyzacja jest to proces przystosowania się organizmu do niskiego ciśnienia i małej procentowej zawartości tlenu. Polega ona na stopniowym zdobywaniu wysokości, poprzez wychodzenie na pewną wysokość i w tym samym dniu zejściu do punktu wyjścia, gdzie powinno się nocować. W zależności od samopoczucia, można codziennie podnosić pułap, do którego się dochodzi jak i pułap, na którym się nocuje, lecz nie powinno się poruszać szybciej niż 1000 m na tydzień w tym dwa dni odpoczynku niekoniecznie jeden po drugim.

Jedynym znanym lekarstwem zapobiegającym chorobie jest Diuramid, który brany profilaktycznie przed podejściem do góry może zapobiec objawom choroby. Jednak po wystąpieniu choroby powinno się bezwzględnie sprowadzić chorą osobę na niższą wysokość.

Oczywiście wszystkie nasze plany przewidywały jednodniową aklimatyzację polegającą na podejście pod któryś z kilku mniejszych szczytów lub nawet zdobyciu jednego z nich i zejściu z powrotem do bazy w tym samym dniu. Pierwotnie bazą miało być schronisko. Jednak wspaniała pogoda, jeszcze lepsze jej prognozy, obóz powyżej schroniska, zmęczenie i palące słońce wypaliło te plany z naszych głów i postanowiliśmy zaatakować szczyt już kolejnego dnia. Pobudka została ustalona na 2.30 w nocy. Z włączonymi czołówkami, powiązani liną w zespołach po trzech, w rakach i z czekanami w dłoniach, udało nam się wyjść przed godziną 4.00. Było całkiem ciemno i świadomi zagrożeń, jakie niosło za sobą nocne przejście przez niebezpieczny labirynt szczelin i odsłoniętych mostów śnieżnych, których wytrzymałości nie można być pewnym, powoli poruszaliśmy się do góry. Ostatnie ciepłe lata i niezbyt śnieżne zimy, odsłoniły liczne niebezpieczne miejsca na lodowcach. Każdy, kto wybiera się w taki obszar, bezwzględnie powinien znać podstawowe zasady asekuracji i ratownictwa ze szczelin. Nasza ekipa miała w swoim składzie Darka, który jak nam się wydawało, świetnie znał trasę wyjścia. Dopiero podczas powrotu przekonaliśmy się, jak ten fragment był niebezpieczny.

Kolejne kroki i mijające minuty powoli przybliżały nas do celu, niestety poruszaliśmy się bardzo wolno. W drugim zespole Marcin, a w trzecim Przemek, drogo płacili za brak aklimatyzacji. Częste postoje spowodowane nudnościami powodowały, że zarówno ekipy podążające na szczyt Nordend (4609 mnpm) jak i Dufourspitze powoli doganiały i mijały nasze zespoły. Dodatkowo pozostali (zdrowi) członkowie ekip byli bardzo przemarznięci. Na wysokości około 4000 mnpm zespół trzeci Maciek Przemek i Darek postanowili zawrócili. Stan półprzytomnego Przemka nie pozwalał na dalsze kontynuowanie wyjścia. W tym samym czasie wszyscy próbowali zmobilizować Marcina do dalszej walki o szczyt. W końcu było już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Zaledwie 200 metrów wyżej ścieżka rozdzieliła się na wschód podążając na Nordend, a na południowy wschód na Dufourspitze. Na wysokości 4359 mnpm osiągnęliśmy przełącz Sattel i otrzymaliśmy możliwość ogrzania się w ciepłych promieniach słońca. Z każdym promieniem jaki do nas docierał, nabieraliśmy nowych sił na dalszą drogę. Ale dopiero w tym miejscu zaczęła się prawdziwa część wspinaczki. Nikt z nas nie spodziewał się że po przejściu pierwszej stromej grani i fragmentu skalnego, odkryje się kolejne równie strome podejście i kolejny fragment skał. Ogromna ekspozycja i trudność spowodowały, że adrenalina wzięła górę nad zmęczeniem, zmarznięciem czy chorobą Marcina. Wejście na szczyt asekuracja wyblinką do osadzonego poniżej szczytu krzyża i 20 minutowa chwila odpoczynku. Sześciu wspaniałych zadowolonych z siebie i z wykonanej roboty. Na szczycie miała miejsce dość nieoczekiwana sytuacja, Wojtek który do tej pory nigdy nie odpuszczał okazji do robienia fotek nie kwapił się do wyciągnięcia aparatu. Ponaglany jednak przez Bogdana czyni swoją powinność dokumentując osiągnięcie. Dookoła rozciągały się przepiękne widoki na otaczające nas szczyty, najwyżej położony budynek w Europie, schronisko Capanna Marghérita,a do tego bezchmurne niebo i bardzo ostre słońce, nawet okropnie zimny wiatr nie był wstanie przyćmić tej wspaniałej chwili.
Zejście to chyba trudniejsza część drogi. Brakuje już adrenaliny pchającej na górę, zmęczenie narasta z każdym krokiem, a skala trudności jest identyczna jak podczas wejścia. Dopiero przejście przez końcowy popękany fragment lodowca uświadomił nas jak bardzo niebezpieczne było przemierzanie tego odcinka w nocy. Starając się podążać śladami schodzącego przed nami zespołu niemieckiego zabrnęliśmy w ślepy zaułek (oni zresztą też). Dopiero otworzenie przez Bogdana pierwotnej drogi na GPS'ie pozwoliło na bezpieczny powrót do bazy.

W bazie były uściski, gratulacje i uczczenie zdrowia zdobywców wyniesioną wiśniówką. Marcin jako jedyny zjadł kolację i wykończeni poszliśmy spać. Rano wylegiwaliśmy się w oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca, które jakoś nie chciały zaglądnąć do naszego obozu. Na niebie pojawiła się eskadra 9 samolotów, które wykonały fantastyczne powietrzne akrobacje, tak jakby na cześć naszego wyjścia. Marcin znowu przygotował posiłek. Warto zaznaczyć, że przygotowanie posiłku na takiej wysokości to nie jest prosta sprawa. Cały obrzęd rozpoczynał się od znalezienia czystego kawałka śniegu. Trzeba było uważać, aby przez przypadek nie trafić np. na miejsce toalety kolegi. Śnieg na takich wysokościach topi się dość wolno. Ale temperatura wrzenia wody jest dużo niższa niż w normalnych warunkach. Delektowaliśmy się przygotowanymi potrawami tęskniąc za "normalnym" jedzeniem.

Po śniadaniu wspólnie podjedliśmy decyzję o rezygnacji z drugiej próby zdobycia szczytu. Darek miał koszmarne obtarcia na nogach, a Przemek ciągle borykał się ze skutkami choroby. Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze pokonaliśmy dobrze nam znany kamienny labirynt. Podczas mijania jednego z większych skalnych bloków, Bogdan tak jakby jeszcze mu było mało wrażeń z dnia wcześniejszego, nie mógł powstrzymać swoich zapędów i trenował wspinaczkę. Pozostali figlowali pozując do fotek z Matterhorn'em między nogami, pod butami i w innych dziwnych zestawieniach. Doszliśmy do schroniska gdzie czekał na nas prawdziwy toast dużym kuflem piwa. Jedynie Przemek świętował szklanką coli. Marcin znowu przygotował posiłek. Zauważaliśmy, że zjadał on kilka razy więcej jedzenia niż pozostali uczestnicy wyprawy, czyżby tasiemiec? Odbieramy depozyt i ruszamy dalej. Podczas przejścia przez lodowiec kilku chłopaków próbowało orzeźwić się, myjąc się w lodowatej wodzie. Kolejnym celem było dojście do niżej położonej stacji kolejki Rotenboden (2815 mnpm). Przed kolejką spotkaliśmy Szwajcarki, z których jedna wzbudziła spore zainteresowanie Maćka. Podczas rozmowy okazało się, że jedna z nich ma polskie korzenie, dowiedzieliśmy się także, że ostania kolejka z naszej stacji wyjeżdża o godzinie 18.02. Jako pierwsi do stacji doszli Darek i Kazik. Ten drugi wrócił się na szlak, aby ponaglić pozostałych. Prawie w ostatniej chwili doszedł na stację z kulejącym Przemkiem i jego plecakiem na plecach. Tym razem Przemka dotknęło odbicie paznokcia na dużym palcu u nogi z ogromnym ropnym bomblem. Niespodziewanie natknąłem się na jakieś niespodziewane problemy z biletem. Ostatecznie przeszedłem na peron przeskakując przez bramkę. Już w kolejce okazało się, że próbowałem dostać się do kolejki na starym bilecie na Tatrzański Hrebienok (Siodełko), która skraca szlak do Schroniska Zamkowskiego (Zamkovského chata). Wielkość biletu była identyczna różniły się tylko nadrukowanymi zdjęciami i opisem, ale przy tak dużym zmęczeniu nie potrafiłem się tego dostrzec, przeklinając przy okazji szwajcarskie koleje.

W Zermatt dość długo oczekiwaliśmy na busa, który o tej godzinie już nie kursował. Przerwę wykorzystaliśmy pijąc piwo w przydrożnej budce z fastfood'ami. Dojechaliśmy na kemping, gdzie nareszcie mogliśmy wykąpać się w ciepłej wodzie. Czyści ogoleni i pachnący, jednym słowem znowu seksowni. Trzeba było uważać jak się człowiek ułożył w namiocie. Zjadaliśmy kolacje i opatrzyliśmy otarcia i rany. Palec Przemka wyglądał tragicznie, ale pielęgniarz Bogdan podjął fachowe kroki medyczne. Po dość burzliwej debacie postanowiliśmy rano wyjechać kolejką na mały Matterhorn i z tamtą zaatakować Breithorn (4164 mnpm).

Słońce było już wysoko gdy udało mi się uregulować wszystkie zaległości na kempingu. Okazało się, że przy okazji kupiliśmy komplet biletów na kolejkę o całe 10 CHF taniej niż ceny w kasach. Prawdę mówiąc dzień wcześniej, każdy z nas czytał ogłoszenie z tą promocją. Wisiało ono na wejściu pod prysznic, nikt jednak tego nie rozumiał. Podróż kolejką na Klein-Matterhorn to powrót do świata wspaniałych widoków na piętrzące się góry spływające w doliny lodowce, wszystko to skąpane w bajecznie ciepłych promieniach słońca. Jedyną różnicą do wcześniej odwiedzanych miejsc były tłumy narciarzy i snowbordzistów. Z małego Matterhorn'u wytyczonych jest kilka nartostrad prowadzących w większości na stronę włoską do Carvinii. Wyjście na Breithorn to spacer, bo tak należy to nazwać w porównaniu z Dufourspitze. Po drodze mijaliśmy turystów w jeansach, t-shertach, i innych nieprofesjonalnych strojach. Cała trasa pomiędzy stacją kolejki a szczytem zajęła nam 1,5 godziny.
Na szczycie zrobiliśmy spore zamieszanie pstrykając całe sesje zdjęciowe. Po kilkunastu minutach podpuszczeni przez Kazka słowami: "Prawdziwy turysta nigdy nie wraca tym samym szlakiem" postanowiliśmy zejść południowo-wschodnią granią. Jak się okazało było to przejście 250-300 metrową wąską na jeden but granią, po lewej z przepaścią, której wysokość trudno było określić i około 300 metrową przepaścią z prawej. Nie związani, bez czekanów (przynajmniej ja swój miałem przepięty do plecaka, ale bałem się odwrócić, aby go sięgnąć) zachowaliśmy się jak prawdziwe żółtodzioby. Na szczęście wszyscy szczęśliwie dotarli do końca gdzie w komplecie i każdy z osobna otrzymał taki opier.. od Maćka, że aż uszy mdlały. Nie pamiętam żeby nawet w filmach z Bogdanem Lindą padało tyle brzydkich słów jednocześnie. Skomentuje krótko, należało nam się.

Przed zjazdem kolejką odwiedziliśmy jeszcze jaskinie lodową. Jaskinia ta, bardziej wygląda na tunel, ale za to była ozdobiona pięknie podświetlonymi rzeźbami lodowymi, z atrakcjami typu zamrożone mini dinozaury czy lodowy bar.

Zjechaliśmy do Zermatt około godziny 17.00. Poszliśmy do tutejszego kościółka, z tyłu którego, znajduje się cmentarz wspinaczy którzy stracili swoje życie zdobywając okoliczne szczyty. Trudno sobie wyobrazić pierwszych wspinaczy w krótkich spodniach z wełnianymi podkolanówkami, którzy asekurując się jedynie lnianą liną próbowali zdobyć szczyt. Niestety często przypłacali to ciężkimi odmrożeniami czy nawet życiem.

Oczyszczamy tablicę pamiątkową Krzysztofa Guzka, który zginął na Matterhorn'ie w wieku 24 lat.

Podczas powrotu na kemping pozwoliliśmy sobie na odrobinę cywilizacji, zamawiając duże tłuste pizze w komplecie z kilkoma piwami. Zrobiliśmy zakupy pamiątek dla bliskich, biegając pomiędzy sklepami. Furorę robił kubek z karabinkiem, który wybraliśmy dla Krzysztofa w podziękowaniu za obsługę meteorologiczną. Naprawdę mu się należało, przecież załatwił nam fantastyczną pogodę na cały czas wyprawy.
Wróciliśmy na kemping gdzie wypiliśmy zakupione jeszcze w Bielsku-Białej płyny energetyczne. Następnego dnia spaliśmy ile kto mógł. Czekaliśmy pierwszych promieni słońca, które dotarły do doliny około 10.00. Wysuszyliśmy namioty. Wydaliśmy ostanie pieniądze w najbliższym sklepie. Spakowaliśmy się i niestety nadszedł czas wyjazdu. Nasza przygoda dobiegła końca. Następnego dnia około 8.00 zameldowaliśmy się w Żywcu.

Obecnie zabieramy się za organizowanie następnej wyprawy, tylko gdzie??

Dziękujemy wszystkim osobom i firmom, które w jakimkolwiek stopniu przyczynili się do naszego sukcesu.

Szczególnie:

    * Dyrektorowi browaru w Żywcu Jerzemu Dwornickiemu, za użyczenie samochodu.
    * Kierownikowi Działu Zakupów Waldemarowi Kaplerowi za patronat nad wyprawą

Firmom sponsorskim i partnerskim wspomagającym naszą wyprawę:

    * Bieltor
    * Gibsport
    * Ceramika Odonów
    * Karimor
    * Yeti
    * Summit
    * Necco
    * Milo
 






Wyszukiwarka
Szukaj:  



Działalność
Obóz letni Tatry 2019 - relacjaObóz letni Tatry 2019 - relacja
Sukcesy młodych wspinaczySukcesy młodych wspinaczy
Kwietniowy Kurs WspinaczkowyKwietniowy Kurs Wspinaczkowy
Obóz zimowy Tatry 2019 - relacjaObóz zimowy Tatry 2019 - relacja
Warsztaty ze wspinania zimowego - MokoWarsztaty ze wspinania zimowego - Moko
ZAKOŃCZENIE SEZONU LETNIEGO 2018ZAKOŃCZENIE SEZONU LETNIEGO 2018
Beskid Pamir Expedition 2018Beskid Pamir Expedition 2018
Obóz letni Alpy 2018 - relacjaObóz letni Alpy 2018 - relacja
Mutne Bezpieczne Wspinanie - Zdjęcia z otwarciaMutne Bezpieczne Wspinanie - Zdjęcia z otwarcia
Wyjście z Angi i Agatą do Czanego Stawu GąsienicowegoWyjście z Angi i Agatą do Czanego Stawu Gąsienicowego
Obóz letni Tatry 2018 - relacjaObóz letni Tatry 2018 - relacja
Obóz zimowy Tatry 2018 - relacjaObóz zimowy Tatry 2018 - relacja
Świeżaki KW na KończystejŚwieżaki KW na Kończystej
LODOMANIALODOMANIA
Baraniec łupem nowych członków naszego klubuBaraniec łupem nowych członków naszego klubu
 
Strona główna | Więcej o KW | Dołącz do nas | Księga przejść | Pakernia | Kontakt | Zarządzenia Parków | Wyprawy , wyjazdy, relacje | Kursy | Linki | Namiary GPS | ClimbVideo Box | 1 % | KW na Facebooku | Projekt i wykonanie www.redart.pl
Stronę odwiedzano: 3758307 razy