Powiew zimnego powietrza z głębi lasu. Pole widzenia zawęża się do światła czołówki. Skrzypienie śniegu pod stopami i miarowy oddech. Rytm ciała zbiega się rytmem obrazów gnających przez głowę. Jakieś nie załatwione sprawy, twarze, słowa, czyjś śmiech, jakieś ulotne wspomnienia... wszystko gdzieś się rozprasza, rozmywa, z każdym kolejnym krokiem wyżej i wyżej. Ucieczka. Znowu ucieczka od codzienności przyziemnej ku podniebnym graniom. Wieczne nienasycenie. I wciąż ta walka przeciwieństw: światło walczy z mrokiem, jesień z zimą choć walka to z góry przegrana, jedynie może Seba wygra z grypą bo przecież twarda z niego jednostka.
Słońce topi lód. Woda rzeźbi skałę. Spadające z przewieszek krople migocą w słońcu. Mrużąc oczy podziwiam lekkość, z jaką motyl wiruje w powietrzu. Przysiada obok na rozgrzanym granicie a jego cieniutkie kolorowe skrzydełka falują na wietrze. Daleko w dole, w głębokim cieniu skuty lodem mały stawek przypomina groźnie, że to ostatnie chwile takich letnich harców. „Mam auto!!” wyrywa mnie z zadumy głos z wyżyn. Przygryzając spieczone usta wsadzam palce w rysę i ruszam ku błękitowi nieba.
A potem....cichy szum palnika, dolina ginąca w nadchodzącym mroku, ostatnie promienie słońca na skale i jakże wspaniały smak chińskiej zupki, który przekonuje nas, że życie jest piękne, a niektóre chwile jeszcze piękniejsze. |