Gdy dwa lata temu koledzy proponowali mi żebym pojechał z nimi 1200 km wspinać się na skałę mojego wzrostu z pobłażaniem pukałem się w czoło. Jednak od momentu jak zbudowałem własną pakernię, buldering podstępnie wkradł się do mojej świadomości jako coś zupełnie normalnego i skoro tylko lód nie trzymał już dziaby zacząłem szukać okazji do wyjazdu. Dołączyłem, więc do Strzałki i Pawła oraz podpiąłem własną bandę z Wadowic, tak żeby domek wypełnić w 100%. Pomimo łamania ograniczenia prędkości, podróż trwała 12 godzin, a sam przejazd przez Szwajcarię powinien być opodatkowany za widoki. Nasza wioska Calonico znajdowała się w połowie zbocza, do której wiodły takie serpentyny, że gdybym miał podejść prosto do góry, pewnie bez asekuracji by się nie obeszło. Pierwszy raz w życiu wspinałem się z materacem, więc gdy wszedłem w 18 sektor w Chironico czułem się jak dziecko na placu zabaw, same kamienie do wdrapywania. Jednak te z pozoru banalne głazy tylko czekały żeby utrzeć mi nosa. Dopiero tutaj mogłem się przekonać, że myślenie abstrakcyjne to norma w pokonywaniu problemów. Pierwszy chwyt pietą zaczepioną nad głową nikogo nie dziwi a krawądka przed nosem pracuje dopiero jak strzelisz do oblaka metr nad głową. Najwięcej satysfakcji mam z rozkminienia 11 ruchowego problemu gdzie bez chwytnych nóg nawet się nie dygnie. Praktycznie spadałem z każdego ruchu, aż po czterech godzinach i nie zliczonej ilości prób sięgnąłem topa. Po tygodniu takiej rzeźni ciało mam zdruzgotane, ale proporcjonalnie szczęśliwe, a do tego pogoda była soleggiato i ser wyśmienity i wino wspaniałe i towarzystwo przednie!